Strona korzysta z plików cookies w celu realizacji usług i zgodnie z Polityką Plików Cookies.
Nie masz jeszcze konta na RatujemyZwierzaki.pl?
Prześlicznie dziękujemy Wam za pomoc :) Mama Bryza i cztery maluszki znalazly swoje domki, po dziś dzień na dom czekają czarne Burzunia i Zefirka...
To była jesień. Na drzewach nie było już listków, noce były bardzo zimne, a w dzień świeciło jasne, ale zimne słoneczko. Nie miałam jeszcze pół roku, a zostałam bezdomnym kotkiem. Znacie dziesiątki takich opowieści, opowieści o kotkach wyrzuconych z aut na ulicę, dlatego nie będę Wam jeszcze raz takiej samej historii opowiadała.
My, porzucone kotki, wszystkie czujemy to samo – strach, bezsilność, chcemy się schować w najciemniejszy kącik i przeczekać. Tylko, że bezdomności nie da się przeczekać. Wiele razy byłam głodna, zmarznięta i przerażona, ale przeżyłam. Wyrzucono mnie na terenie, gdzie jest bazarek, udało mi się schować do zamkniętej zimą budki. Ludzie czasem dali mi coś jeść, czasem coś wyjęłam ze śmietnika. Szybko nauczyłam się, że są na świecie ludzie, którzy lubią kotki i tacy, którzy chcieliby, żeby nas nie było. Tych drugich nauczyłam się unikać. Radziłam sobie i pewnie bym sobie radziła nadal, gdybym nie została mamą sześciu maluszków. Sama ledwo skończyłam roczek, wyglądam jak kociak, ważę tyle, co piórko, a muszę wykarmić malutkie kluseczki.
Nie dawałam rady, byłam ciągle głodna, nawet jak zapchałam brzuszek chlebem i resztkami ze śmietnika, to nie byłam w stanie się najeść. I wtedy stało się coś, co mnie wówczas potwornie przeraziło, ale okazało się wybawieniem dla mnie i dla moich dzieci. Przyszli ludzie, do których należała budka, w której zamieszkałam. Kiedy otworzyli drzwi, wybiegłam na ulicę, zatrzymałam się po kilku metrach, bo zrozumiałam, że w środku są moje maluszki, odwróciłam się i chciałam po nie wrócić. Ale było już za późno, ludzie trzymali je na rękach... Byłam przerażona, miałam nadzieję, że po prostu wystawią je na zewnątrz, że nie zrobią im krzywdy. Nie zrobili. Zaczęli mnie wołać, ale za bardzo się bałam, żeby do nich podejść.
Wstyd się przyznać, ale musieli mnie złapać w specjalną klatkę… Kiedy trafiłam do lecznicy dla kotków, troszkę się uspokoiłam, zjadłam, nakarmiłam i umyłam dzieci. Powoli zaczęło do mnie docierać, że ci ludzie chyba uratowali życie mnie i przede wszystkim moim maleństwom. Ciocie mówią, że poszukamy dla nas wszystkich domków, ale najpierw moje kociątka muszą trochę podrosnąć i wszyscy musimy się do nowego domku przygotować, mieć jakieś badania, zastrzyki, żeby nie chorować i koniecznie musimy się pozbyć robaczków – tych, co są na nas i tych, co mieszkają w nas. Chciałam Was poprosić o pomoc w zebraniu dla nas pieniążków, bo to wszystko dużo kosztuje, a ja tych dzieci mam dużo – pięć córeczek i synka…
Mamusię nazwaliśmy Bryza, bo jest z całego stadka najspokojniejsza, za to jej maleństwo, mimo że kruszynki, to już żywe sreberka, dostały więc imiona dość adekwatne do usposobienia - Zefirka, Chmurka, Obłoczek, Huraganka, Burzunia i Tajfunka. ? Bryza jest maleńka, chudziutka i sama wygląda jak kociak. Widać, że głodowała, a wszystko, co zjadła przerabiała na mleczko dla szóstki pulpecików. Kocięta za to są okrągłymi okazami zdrowia. Sporo czasu minie, zanim Bryza zaufa znowu ludziom, na razie daje się głaskać tylko osobom, które widziała już kilka razy. Za każdym razem bacznie obserwuje, co robimy jej dzieciom, nie wykazuje jednak nawet odrobiny agresji. Musimy całe stadko odrobaczyć i odpchlić, a potem odrobaczyć jeszcze dwa razy, zaszczepić – maluszki dwa razy, a mamę wysterylizować. Całej siódemce musimy też wykonać testy na choroby zakaźne.
Błagamy Was o pomoc, nie damy rady sami udźwignąć tych kosztów, zapłaciliśmy za pierwsze trzy dni kwarantanny rodzinki i za ich pierwsze odrobaczenie i nie mamy już ani grosza…
Ładuję...