Strona korzysta z plików cookies w celu realizacji usług i zgodnie z Polityką Plików Cookies.
Nie masz jeszcze konta na RatujemyZwierzaki.pl?
Zbiórka pokryła w całości koszty wyszczególnione poniżej
Serdecznie dziękujemy za całą pomoc!
Doris już jest w nowym domu, nad morzem :)
Była adopcja, były wielkie nadzieje i mocne kciuki. Był wspaniały dom tymczasowy, spacery zapoznawcze, ankiety. Niestety. Czasami dzieje się i tak. Doris wróciła z adopcji! Najsmutniejsza labradorka świata znowu nie wie, co się stało. Jeszcze niedawno sama aktualizowałam jej zbiórkę, pisząc o tym, że zaraz zostanie wykastrowana i jest już w nowym domu...
Ale od początku. Doris to suka z problemami zdrowotnymi. Choroba uszu, podniesione próby wątrobowe, delikatny układ pokarmowy, biegunki, urojona ciąża, niedobory witaminy B12. Zaniedbanie z poprzedniego "domu". Wszystko to DOKŁADNIE tłumaczyliśmy potencjalnym adoptującym. Cała dokumentacja medyczna została przekazana. Doris w momencie wydania była w świetnej formie - bez biegunek, z ładnymi uszami, bez ciąży urojonej, suplementowana, bez obrzęku na łapach i świądu skóry. Najważniejsze więc było kontrolowanie i utrzymanie tego stanu według zaleceń lekarza.
Uderzył COVID, Doris nie mogła zostać wysterylizowana w terminie bliżej nieznanym, więc zdecydowaliśmy się na jej wydanie do nowego domu pod warunkiem bezwzględnej kastracji w pierwszym wolnym terminie, o ile jej zdrowie będzie na to pozwalało. Na nasz koszt. Adoptujący miał pilnować jej zdrowia, wykonać badania kontrolne, kontynuować dietę.
Pies pojechał, wydawać by się mogło - mamy happy end. Kontaktu ze strony adoptującego nie było, jednak kiedy przypomnieliśmy o kastracji, został ustalony termin. I tu pojawił się pierwszy zgrzyt - w trakcie oddawania suczki na zabieg lekarz weterynarii dowiedział się, że Doris ma mieć za darmo wyczyszczone uszy i podany antybiotyk. Jaki? Któż to wie... Po moim kontakcie telefonicznym okazało się, że suka nie miała żadnych badań przez okres kilku miesięcy, nie wykonano jej kontroli, nie podawano iniekcji z B12... No ale, pandemia...
Drugi alarm - 22.06 - gabinet czeka na suczkę, by sprawdzić jej ranę i podać niezbędne leki po zabiegu. Adoptujący nie zjawia się i nie odbiera telefonu, od nas również. Po poinformowaniu go, że szafuje zdrowiem i życiem Doris, informacji o wizycie z policją w razie braku kontaktu, adoptujący udaje się na wizytę nocną i wysyła mi SMS. Nie potrafi wskazać leków, które suka dostała w poprzednim gabinecie... Wypis, który dostajemy na potwierdzenie świetnej opieki, mrozi krew w żyłach:
Brak diety, gotowanie (czego?) psu, teraz karma bytowa... Pies z silną alergią, bolącymi uszami, ropą wylewającą się z nich i obrzękiem. Bez leczenia. Wylizane łapy, zgrubienia o charakterze alergicznym. Zaczerwienienie i brak prawidłowej higieny rany pooperacyjnej.
Dalsze próby kontaktu telefonicznego spełzają na niczym. Kolejne szarpanie smsami i tłumaczenie nam, że pies je lepiej niż człowiek, że Pan jest dietetykiem i on wie, co robi. Że sam czyści uszy i tyle. Wymówki, brak konkretów, brak chęci poprawy.
W końcu - informacja o zrzeczeniu. Oczywiście okupiona wyrzutem, że przecież wydał na dyżurze nocnym 250 zł - nie mówiąc o kosztach emocjonalnych. A my mamy do niej przedmiotowy stosunek. Zabieramy psa, pies nie wie, co się dzieje. Pokochał człowieka, bo jest cudownym stworzeniem. Znowu świat się zawalił. Co z tego, że uszy bolą, że wszystko swędzi... Ważne, żeby ktoś ją głaskał, ona wszystko wybaczy.
A ja dostaje od rzeczowego Pana informacje, czy zwrócę mu pieniądze za weterynarza skoro zabrałam psa. Teraz czeka nas ponowna diagnostyka zaniedbań, leczenie uszu, skóry, pilnowanie rany. A przede wszystkim - szukanie tego jedynego domu. Przepraszamy Cię Doris, że znowu ktoś Cię zawiódł...
Laden...