Moja przygoda z jeżami po prostu nie mogła nie dojść do etapu, w którym zakładam własną fundację...
Wszystko zaczęło się od jeży pigmejskich i nawet nie spodziewałam się, że wejdę na "dziki" level, aż pewnego dnia w moich skromnych progach stanął kolega z kolczastym, dzikim maluchem, który został sam na świecie, bo jego matka i rodzeństwo zginęło. Bo przecież kto inny miał się nim zająć...? Odchowałam Ryśka, przyzwyczaiłam do dzikich warunków i potuptał w siną dal.
Ile było po nim? Już nie zliczę! Dziesiątki, setki jeży, od zupełnie malutkich osesków, po dorosłe, duże osobniki, którym zdażył się wypadek albo były chore. Nie wszystkie udało się uratować, z niektórymi musiałam się humanitarnie pożegnać, ale z pewnością większość "moich" jeży przemierza kilometry ciesząc się wolnością.
Jeżom pomagam przez cały rok, mogę mieć ich pod opieką w jednym czasie nawet kilkadziesiąt. Jesień i zima jest szczególnie ciężka, bo wtedy trafiają do mnie jeszcze dodatkowo zdrowe maluchy, które są zbyt małe do przeżycia zimy. Opiekuję się nimi aż do wiosny - przez ten czas rosną, nabierają sił, hibernują, potem uczą się życia na wolności w kontrolowanych warunkach, aż wreszcie niosę je w odpowiednie miejsce i macham na pożegnanie z łezką w oku.
Każdego dnia muszę jeże nakarmić, napoić i posprzątać im pomieszczenia. Chore i ranne jeże potrzebują podania leków, zmian opatrunków, regularnych wizyt u weterynarza... To wszystko kosztuje, a musicie też wiedzieć, że jeż zjada całkiem sporo i to nie byle czego ;) Dobrej jakości, mięsna karma, a najlepiej po prostu surowa wołowina (taak, sama tak dobrze nie jem!) i owady. Do tego dochodzą podkłady higieniczne, pellet, środki czystości, materiały opatrunkowe - jeż to niewielkie zwierzątko, ale kiedy się go pomnoży razy kilkadziesiąt, to już potrzeba całkiem sporo.
Bardzo proszę o pomoc w opiece nad tymi pociesznymi zwierzakami, które tak ufnie nie uciekają przed ludźmi, a które wciąż tak często za tę ufność obrywają...