Strona korzysta z plików cookies w celu realizacji usług i zgodnie z Polityką Plików Cookies.
Nie masz jeszcze konta na RatujemyZwierzaki.pl?
Pomaganie zwierzakom to nie jest spacer po łące. I wiemy, kochani Przyjaciele, że nie musimy Wam tego tłumaczyć. Niektórzy z Was są z nami od początku, niektórzy przyłączyli się po drodze - wciąż zyskujemy nowych wspaniałych pomocników, bez których Koty Spod Bloku nie miałyby racji bytu. Ale pewnie nie wszyscy z Was zastanawiali się nad kwestiami technicznymi - jak to się właściwie dzieje, że biednych kotków magicznie przybywa w kociarni na Struga ;)
Otóż nie przychodzą one same. Choć KSB zyskało już niemałą sławę w 3mieście, najbardziej zainteresowani mają nas w głębokim poważaniu - a może nikt im nie powiedział, że wypadałoby ruszyć nogami i przyjść po pomoc. Wiadomo, że koty to stworzenia uparte i sfochowane, które bardzo trudno namówić na pójście do doktora. Takie namawianie nosi mało atrakcyjną nazwę „łapanka”.
Wydaje się, że to takie proste - pojechać, złapać, zawieźć do weta (często wiele razy), przywieźć do kociarni, odwieźć na miejsce bytowania lub do nowego domu... Z drogi, śledzie, KSB jedzie!
No właśnie. Jedzie. Pieszo się tego nie załatwi. Na łapankę trzeba zabrać ze sobą tonę nieporęcznego sprzętu: klatkę łapkę (albo i dwie), podbierak, transportery, zapasowy akumulator do klatki, jedzenie na wabia, płyny do dezynfekcji, termos z kawą, czasem kalosze (chociaż są i tacy, co jeżdżą na łapanki w złotych baletkach ;) ). Jest tego wszystkiego nawet ze 20 kilo. W drodze powrotnej do tych bambetli należy doliczyć przynajmniej jednego kota, a czasem zdarza się hurt.
No więc jedzie się. Czym? A co się akurat trafi. Najsławniejszym kotowozem w KSB jest Peżu, pupil Gabrysi. Peżu ledwo dyszy, psuje się co chwilę i doprowadza swoją pańcię do szału. Raz, odwożąc do domu niejakiego Bączka, zaliczył dzwona i ledwo się wylizał. Nie można też nazwać go ciężarówką - po wpakowaniu całego łapankowego naboju czasem brakuje miejsca dla łapaczy.
Bywają też bardziej pomysłowe rozwiązania transportowe, takie jak Kotowóz Krystyny. Budzący powszechną wesołość, acz niezbędny w chwilach, kiedy wszystkie auta wolontariuszy są gdzie indziej. I ten, kto zarządził jego usunięcie z magazynu, już nie raz gorzko płakał, dylając pieszo z transporterami do lecznicy.
Zdarza nam się korzystać z taksówek. Fanaberia? Nie. Nikt nie pojedzie z czterema kocurami komunikacją miejską. Nie dlatego, że wokół zrobiłoby się pusto, ani nie dlatego, że nie da się w pojedynkę wziąć czterech transporterów. To po prostu byłby dla kotów za duży stres. Ale z taksówkami też bywa różnie - kiedyś pewien pan kierowca wytrzymał z nami ledwie dwa kilometry, po czym, zielony na twarzy, nieśmiało poprosił o opuszczenie bryki. Kto wąchał niekastrowanego kocura z podwóra, ten wie, dlaczego.
W ogóle spektakularne faile to nasza specjalność, jak na przykład wtedy, kiedy członkini zarządu zamówiła ćwierć tony węgla do siebie do bloku zamiast na adres kociarni. Udało się ubłagać kuriera, żeby nie zrzucał worków pod klatką, niemniej trzeba było odebrać je z DHL. Tutaj Kotowóz Krystyny nie zdał się na wiele.
Wozimy nie tylko koty, ale też różne dziwne akcesoria. Zdarzyło się na przykład 40 metrów rur pcv. Micrą. A po co? Poczytajcie sami: Akcja Kotowziór
Poza tym wszystkim wozimy zaopatrzenie, materiały remontowe, meble i sprzęt dla kociarni, książki i fanty na kiermasze, od czasu do czasu kilkaset kilo dragów, bo z czegoś trzeba płacić faktury...
Reasumując, bez czterech kółek bylibyśmy w bardzo ciemnym miejscu. Wierzcie nam, to auto nie jest nam potrzebne, byśmy mogli radośnie odjechać ku zachodzącemu słońcu. Potrzebują go koty, które aktualnie są pod naszą opieką - a jest ich w tej chwili około dwustu - i wszystkie, które do nas trafią w przyszłości. Koty, którym ratujemy życie.