Porzucone, zapomniane, osamotnione, bezradne wobec zła, które je spotkało. Zmarznięte, głodne, wyczerpane tułaczką. Najczęściej chore. Trafiają do nas. Do Mruczarni.
Tu czekają na adopcję. Czasem trwa to latami. Są wśród nich koty oswojone i łaknące naszej uwagi, ale także koty półdzikie, których stan nie pozwala na wypuszczenie. W Mruczarni jesteśmy świadkami wielu szczęśliwych zakończeń.
Łzy same płyną, gdy schorowany kociak znajduje dom. Gdy sponiewierane i wzgardzone przez ludzi zwierzątko trafia do kochającej rodziny. Gdy ciężkie rany w końcu się goją, a kot zalękniony i wycofany daje się pogłaskać i mruczy przez parę sekund.
W Mruczarni jest kwarantanna, w której pacjenci spędzają dwa tygodnie, skąd, jeśli są zdrowi, trafiają do jednego z większych pokoi. Tam mogą już biegać do woli, turlać się z innymi futrzakami lub zaszyć w koszyku na parapecie, pod fotelem, czy za kanapą i oddawać kocim marzeniom o prawdziwym domu.
Do niedawna mieliśmy szpitalik, ale został przekształcony na kolejny pokój dla zdrowych kotów. Walczymy z brakiem miejsca, jak tylko możemy. Chociaż miały w nim zamieszkać dwie kocie damy, w pokoju znalazła azyl półdzika koteczka z trójką maluchów. Teraz koty w najpoważniejszym stanie trafiają do lecznicy.
Koty w pokojach podzielone są „charakterologicznie”. Spokojne, powolne i starsze — przebywają w sanatorium, natomiast młode i skore do figli — w którymś z pozostałych pomieszczeń.
Trafiają się nam też kotki, które za żadne skarby nie chcą się dogadać z resztą lokatorów i musimy je izolować w oddzielnych boksach. Teraz mamy trzy takie indywidualności w boksowni, plus Nemo — kocurek zarażony kocią białaczką (nie może mieć styczności ze zdrowymi kotkami) oraz Nero — kotek po skomplikowanej operacji i z jeszcze bardziej skomplikowaną przeszłością...
Cóż jeszcze mamy? Kuchnię, pralki, lodówkę, małą aptekę w korytarzu, prowizoryczną łazienkę. Wszystko to, co jest niezbędne, by zachować czystość, przechowywać karmę, żwirek, kocyki, posłanka.
Wszystko co mamy — mamy dzięki naszym wspaniałym fundatorom. Wszystko co mamy — otrzymaliśmy od Was, od naszych przyjaciół i sympatyków fundacji.
Pod naszą opieką przebywa łącznie blisko 70 kotów - większość z nich mieszka w Mruczarni. Kilka w domach tymczasowych. Parę w lecznicy. A do tego dokarmiamy stadko kotów wolnożyjących...
Wiemy, że prosimy Was o wiele, lecz stan naszego konta jest dramatyczny. Chociaż w poprzedniej zbiórce zebraliśmy aż 74% założonej kwoty i jesteśmy Wam bardzo wdzięczni, znów musimy zwrócić się z błagalnym apelem:
Kochani, błagamy, pomóżcie nam opłacić czynsz i podstawowe rachunki!
Zebrane 74% to dla nas ogromna kwota i jeszcze większa ulga. Zbiórka trwała przez trzy miesiące, a miesięczne wydatki nie znają litości...
Pomieszczenia Mruczarni są wynajmowane. Co miesiąc płacimy czynsz — 930 zł.
Tona żwirku za 1200 zł starcza na około 9-10 tygodni. Miesięczne kosztuje nas to około 450-500 zł.
Na karmę dla jadków i niejadków przeznaczamy około 800 zł (sierściuszki zjadają w sumie blisko 170 kg paszy).
No i na koniec — lecznica: średnio 4000 - 5000 zł. Za co płacimy w lecznicy? Za wizyty kontrolne, obowiązkowe szczepienia, odrobaczenia, leki na koci katar, na biegunkę, na zatwardzenie, wymioty, leki i szczepionki na grzybicę, maści, żele i płyny na świerzbowca, antybiotyki, probiotyki, wspieranie odporności, badania krwi i USG... Czasem jedziemy do lecznicy z pięcioma kotami na raz. Ręki najczęściej brakuje na następny transporter. Kiedy to dodamy wyjdzie 7230 zł.
One nie poproszą. Dlatego my prosimy najładniej jak umiemy, by móc nadal odmieniać ich los.