W sobotę adrenalina była już tak duża, że od godziny 4:10 nie mogłam spać, przed piątą byłam już na nogach czyniąc przygotowania do podróży. Stan pobudzenia udzielił się nie tylko mnie. Gracjan, z którym miałam jechać po koty, tuż po siódmej dzwoni, mówiąc:
- Ruszam po busa.
Trochę przed ósmą na podwórku pojawiła się także Natalia.
- Nie mogłam usiedzieć w domu - odpowiedziała na moją zdziwioną minę, auto jest trzyosobowe, więc sytuacja sama się rozwiązała.
- Skoro już jesteś, to jedziesz - zdecydowałam, razem będzie raźniej i weselej.
Wahanie dziewczyny zbyłam tekstem:
- Nie wiemy, co zastaniemy na miejscu, a ty ze swoim podejściem do kotów będziesz bardzo pomocna!
Jeszcze nigdy moja intuicja nie zawiodła, ona zawsze pomaga mi szybko podjąć właściwe decyzje.
Ruszyliśmy w drogę. Dzień zapowiadał się pięknie, nie było wiatru, deszczu, w zamian cudnie świeciło słońce dodając otuchy i wprowadzając w optymistyczny nastrój.
Godzinę przed miejscem docelowym zadzwonił do mnie Konrad pytając, gdzie jesteśmy.
- Mam dla Was ponad 80 kotów, aż się roi od puchatych rasowców, te z uszkodzeniem neurologicznym pojechały na rezonans, na miejscu zdecydujecie, ile zabierzecie.
Każdy ma świadomość, iż nie porywam się na interwencję, kiedy nie mam planu i na wypadek niespodziewanych okoliczności drugiego awaryjnego. Kiedy dojechałyśmy do celu, zastałyśmy oburzonych, pieklących się ratowników ukraińskich zwierząt. Otóż na godzinę przed oficjalnym otwarciem schroniska zawitała fundacja z Krakowa i zabrała 15 rasowych, zdrowych kotów! Nie można obwiniać pracowników opiekujących się zwierzakami, bowiem te osoby były znane z wcześniejszych wizyt i tym samym ich wybieranie tylko tych gotowych do adopcji nie wzbudziło najmniejszego zdziwienia.
Oburzenie wzrosło do zenitu kiedy się okazało, że działaczki litościwie dla innych ratowników zostawiły dwa rasowe, ale bardzo chore koty. Przykro mi szalenie, że przy okazji dramatu, jaki przeżywają koty i ich opiekunowie, są osoby, które żerują i zakładają zbiórki, a mają pod opieką futra niewymagające żadnego leczenia.
- W zaistniałej sytuacji co robimy? - zapytał mnie Konrad - Które zabierzecie? - patrzył wstydząc się ewidentnie za tamte kobiety.
- Jak to które? Byłam autentycznie zdziwiona, zabieram resztę, chore, kalekie, ślepe...
Wszyscy ratownicy jak jeden mąż patrzyli na nas jak na ufoludki.
- Specjalizujemy się w chorych i kalekich - wyjaśniła rzeczowo Natalia - u nas się takie trzyma, szefowa lubi połamańce, kulawce, ślepaczki.
Oczy robiły im się jeszcze większe, kiedy zobaczyli sposób pracy. Ruchy były spokojne, ale pewne i zdecydowane. Pakowałyśmy koty zgodnie z tym, jak zostały zakwaterowane. Bardzo ułatwiała nam pracę Paulina, ukraińska lekarka weterynarii organizująca humanitarne zwierzęce transporty, opowiadając historie tych kotów.
- One wszystkie z centrum kraju, z samego walczącego Kijowa. Wolę nie myśleć czego te koty przez te tygodnie doświadczyły...
- To są siostry, mają badania, testy, szczepienia i chip, powinny iść razem, ale rozumiejąc sytuację i tak jestem szczęśliwa, że są bezpieczne.
- Spokojnie, po to właśnie osobiście przyjechałam, by rozsądnie zapewnić uchodźcom przyszłość, takie informacje są bezcenne!
Pakowałyśmy tak jak miała być przewidziana adopcja. Po dwa, po trzy.
Kiedy doszłam do ślepych i chorych, znowu musiałam potwierdzać decyzję.
- Ta jest chyba kotna…
Z pewnością, utwierdziłam się, kiedy przyszłą matkę pakowałam do kontenera.
- Ty pójdziesz do Izy - mówiłam do ślepej buro-rudej - Jeszcze o tym nie wie, ale już cię kocha.
- Nie bój się - uspokajałam kotkę - masz już fajny dom.
- Na ciebie czekają fajne, grzeczne dzieci- tłumaczyłam małej drobnej zakatarzonej kotce w typie rasy rosyjskiej.
- Po ciebie już jedzie z Francji Joanna, masz szczęście rudzielcu.
I tak już na miejscu, do większości przestraszonych kotów mówiłam do kogo pojadą i z kim zamieszkają. Może dlatego w czasie podróży nie było żadnej kociej histerii, paniki i zamieszania. Siedziały cichutko albo zwyczajnie spały.
- Ile ich tam może być? - zapytał Gracjan.
- Nie liczyłam dokładnie, ale z pewnością ponad 50.
Pierwszy etap misji dedykowanej kotom został uwieńczony sukcesem. Auto zapakowane uchodźcami, my szczęśliwi wracamy do Łodzi.
Nie byłabym sobą, gdyby do nas nie należało ostatnie słowo, zresztą zasugerowała to rozzłoszczona Natalia, która marnowała czas na wydłubanie ze stosu dokumentów tych kotów, które jechały do Kociej Mamy.
- Mam pytanie, czy mogę zabrać wszystkie ukraińskie książeczki zdrowia?
- Wyjaśniam ideę: jak się tamte panie obudzą, że wyszukując w pośpiechu i bez uzgodnienia fajne koty, nie pomyślały o ich dokumentach, mają wycieczkę do Łodzi!
- Podoba mi się takie zakończenie! - rzucił z uśmiechem Konrad!
Koty policzyłam dokładnie drugiego dnia rano. Przyjechały 52 w stanie różnym, generalnie wszystkie do leczenia, kastracji, sterylizacji, konsultacji okulistycznej oraz urologicznej. Połowa z nich z ewidentną biegunką, większość z kocim katarem w stadium różnym oraz świerzbowcem wylewającym się z uszu. O co proszę? O dobre domy przede wszystkim i pomoc w leczeniu oraz wyżywieniu. To nie jest koniec naszej misji, to jest maleńki początek, mam już zgłoszenia o przyjęcie kolejnych.
Nie boimy się wyzwań, priorytetem jest dla nas zawsze ratowanie najsłabszych, najbardziej pokrzywdzonych i chorych zwierzaków. Tak jest i tym razem, przyjęliśmy pod opiekę kocich uchodźców, którzy potrzebowali natychmiastowej pomocy. Kochani teraz bardzo potrzebujemy Waszego wsparcia, czekają nas ogromne wydatki związane z leczeniem i zapewnieniem bytu tym biedakom. Ludzie wrażliwi na krzywdę zawsze mają wielkie serca, pomagamy ludziom, ale nie zapominajmy o zwierzętach, które też cierpią i potrzebują pomocy.