Stoliczku, braciszku, wstawaj! Bawimy się! No wstawaj. Hej, Stoliczku! – pacałem łapką mojego braciszka, ale on nie chciał wstać, a przecież to on zawsze zaczynał zabawę… Wdrapałem się na niego i zacząłem delikatnie kąsać po uszkach i po karku. Nic. Odszedłem krok dalej, usiadłem i zacząłem mu się przyglądać. Oddycha, ale jakoś tak bardzo głęboko i szybko.
Śni mu się coś? No dobrze, to spróbuję jeszcze raz – pacnąłem łapką i skubnąłem w uszko. Lekko otworzył oczko i spojrzał na mnie jakby mnie nie widział. On się tak nigdy nie zachowywał, zawsze mnie męczył, jest większy i zawsze był silniejszy. Urodziliśmy się koło sklepu z meblami i dlatego mamy takie śmieszne imiona, ja mam na imię Krzesełko. Trafiliśmy do cioć i zaraz mieliśmy szukać swoich domków, jeszcze tylko czekało nas szczepienie i badania. Do dzisiaj było wszystko dobrze, szaleliśmy po klatce i objadaliśmy się. Stoliczek się poruszył. Uniósł się na przednich łapkach i chyba zrobiło mu się niedobrze, zwymiotował i położył się obok.
Przeraziłem się. Nie słyszałem tego, ale chyba zacząłem popiskiwać, bo po chwili weszła lekarz dla kotków, spojrzała na Stoliczka i od razu go zabrała do gabinetu. Potem już wszystko działo się bardzo szybko, lekarze co i rusz wchodzi i wychodzili, nieśli jakieś leki, gdzieś dzwonili, w końcu odnieśli do klatki mojego braciszka i zabrali mnie strasznie, mierzyli temperaturę, robili mi inne niemiłe badania i w końcu zanieśli z powrotem, ale do nowej klatki, samego. Stoliczek leżał w klatce niżej, z łapki wystawała mu rurka, którą kropelka po kropelce płynęła woda. Malutki jestem, ale wiedziałem, że jest źle, bardzo źle. Usiadłem i patrzyłem jak kropelki wody spadają, wtedy usłyszałem jak lekarze dla kotków mówią do siebie: „Pulpecik też”…
Źle to ja się czułem już od jakiegoś czasu. Myślę, że to dlatego, że mój pan zachorował, pojechał do szpitala i już do mnie nie wrócił. Jedna pani nawet, żeby mi poprawić humor, zabrała mnie na swoją działkę. Wcale mi się nie podobało, bałem się, płakałem i chciałem wracać do siebie. No i tam to ja się naprawdę pochorowałem. Bolały mnie wszystkie mięśnie, mdliło mnie tak, że nie byłem w stanie niczego przełknąć, nawet wody. Kiedy wróciłem i sąsiedzi mojego pana zobaczyli, że nic nie jem i wymiotuję, to poprosili ciocie o pomoc. Ciocia i wujek przyjechali i mnie zabrali do lecznicy dla kotków. Siedzę tutaj drugi dzień i nie czuję się nic a nic lepiej, a dziś to jest nawet gorzej.
Usłyszałem, że jest jakiś zamieszanie w pokoju obok, tam, gdzie są małe kotki, lekarze dla kotów chodzą szybko, coś do siebie mówią, że trzeba nas wszystkich zbadać. To znaczy mnie też? Oj, jak ja badań nie lubię, wszystkich, bez wyjątku. Słyszałem jak otwierają i zamykają się różne drzwi, w końcu moje się otworzyły. No tak, zaraz mnie zabiorą do pokoju tortur, który nazywają gabinetem. Ale nie, wyjęli mnie z klatki i postawili na podłodze.
To może mi się upieką te tortury? Niestety – zmierzyli mi temperaturę a potem robili jeszcze gorsze rzeczy. Co się wydygałem i nacierpiałem to moje, ale po tym, co lekarze powiedzieli, zacząłem się naprawdę panicznie bać – „on też, osłabiony jest, on nie przeżyje”. Co to znaczy, że ja nie przeżyję? Jak to? Czego? Ja chcę żyć, chcę wrócić do mojego pana…
Pulpecik nie wie, że nigdy nie wróci do swojego pana. Normalnie byśmy mu obiecali nowy dom, to nic, że ma jakieś 10 lat, że futerko ma pospolite, może ktoś by go w końcu pokochał, ludzie lubią przecież ogromne kocurki. Tylko że my nie możemy mu nic obiecać, nie możemy mu obiecać nawet, że dożyje do jutra, szanse ma praktycznie żadne, ale i tak większe niż maleńki Stoliczek. Pulpecik i Stoliczek zarazili się panleukopenią, kocim tyfusem, zabójcą kotów, wirusem, na którego umiera blisko 80% zarażonych kotków dorosłych i 90% kociąt.
Brat Stoliczka, Krzesełko na razie nie ma objawów choroby, ale nie mamy złudzeń – na pewno się zaraził. Podaliśmy kotom jedyną fiolkę surowicy, więcej nie mamy. Dawka zależy do wagi kotka, Pulpecik waży 8,5 kg, kocięta po kilogramie, dzienny koszt surowicy to ponad 100 zł, muszą ją dostawać ok. 7 dni i musimy ją na jutro kupić. Musimy też opłacić pobyt kotków w lecznicy, pokryć koszt pozostałych, poza surowicą, leków. Dziennie musimy zapłacić za ich ratowanie 350 zł. Wiemy, że to koszmarnie dużo, że to tylko bezdomne kotki, dzieciątka, które dopiero zaczynają życie i dojrzały, osierocony grubasek…
Musimy odkazić gazowo nasz samochód, bo istnieje ryzyko, że Pulpecik już był chory, jak go wieźliśmy. To nasz jedyne warszawskie auta, jeśli go nie odkazimy nie pomożemy żadnemu nowemu kotkowi przez koleje pół roku… Nie obiecamy ani Wam, ani kotkom, że uda się nam tę walkę wygrać, ale przysięgamy się nie poddać. Błagamy, pomóżcie nam zawalczyć, sami nigdy nie zbierzemy takiej kwoty…