Strona korzysta z plików cookies w celu realizacji usług i zgodnie z Polityką Plików Cookies.
Nie masz jeszcze konta na RatujemyZwierzaki.pl?
Po powrocie z kliniki Kaj pojechał do zaprzyjaźnionej stajni, gdzie ma zapewnioną indywidualną opiekę. Z zaleceń weterynarza musi ciągle stać na trocinach i jeść specjalistyczną karmę - trawokulki, aby nie odnowiły się uszkodzenia przełyku. Uszkodzenia były ogromne, z każdym tygodniem jest tylko lepiej. Kaj już odzyskał swój charakterystyczny błysk w oku i pomalutku będzie miał wprowadzaną normalną paszę.
Dziękujemy za wsparcie dla Kaja.
Mija mi już kolejny dzień w klinice dla koni. Zamiast normalnego jedzenia mam podpięte jakieś dziwne rurki, którymi sączy się to, co podobno jest mi niezbędne. Nie jest tu fajnie. Co i rusz mnie ktoś bada i ogląda, nie dają mi spokoju. Pobiegać też mi nie dają, choć na to nie akurat nie mam ochoty ani siły. Generalnie to nie mam ochoty na nic, bo boli mnie cała szyja. I płuca też mnie bolą. Cały jestem obolały. A chwilę temu stałem w pięknej stajni i szykowałem się na zawody. Jesteście ciekawi, skąd się tu wziąłem ? To posłuchajcie...
Kilka lat wstecz uciekłem spod kosy. W wypadku samochodowym zginął mój kolega, ja ocalałem. Ponieważ po tym zdarzeniu miałem problemy z równowagą, to pan, który chciał mnie wcześniej kupić – się wycofał, ale fundacja kupiła, żebym nie skończył w rzeźni. I tak przez ostatnie 4 lata mieszkałem u nich, a po zakończeniu leczenia rozglądałem się za dobrą adopcją. Wariat byłem, bo młody byłem, to nikt mnie długo nie chciał. Ale zmężniałem, uspokoiłem się, minęło trochę czasu. W końcu latem zeszłego roku, gdy właśnie zacząłem pobierać pierwsze nauki pod siodłem - nadszedł ten, jak się wtedy wydawało, odpowiedni formularz adopcyjny i po załatwieniu wszystkich formalności pojechałem do nowego domu, który dała mi Natalia.
Ach, co ja tam miałem za życie! Codziennie smakołyki, przytulanie, koledzy i dobra opieka. I tak mieszkałem sobie w tej dobrej stajni i myślałem, że super sprawa takie życie! Aż kilka dni temu po zjedzeniu wysłodków coś złego zaczęło się dziać z moim przełykiem. Bolało bardzo i nie mogłem przełknąć śliny, wezwali doktora i zapadła cisza. Nikt nie wiedział, co robić i nikt nie chciał chyba za mnie odpowiadać. Coś mówili o pieniądzach. Ale ponieważ było bardzo źle, fundacja wzięła sprawy w swoje ręce, musiałem pojechać na klinikę. Na szczęście.
Zniknęła Natalia, zniknęła dobrze znana stajnia. Z rozmów z osobami, które się mną zajmują, wywnioskowałem, że Natalia nie będzie mnie leczyła na swój koszt – bo twierdzi, że jej na to nie stać. A przecież chwilę wcześniej podpisała umowę i zobowiązała się do leczenia, gdyby coś mi się stało. Nie rozumiem.. Miało być na dobre i na złe.. Chwilę wcześniej chciała mnie też zabierać na zawody – a to kosztuje i wpisowe i startowe, no to o co chodzi ? Tyle lat czekałem na swój wymarzony dom, bo słyszałem że jest wtedy ktoś, dla kogo jestem jeden jedyny i ten najważniejszy, a nie tak samo ważny jak cała reszta stada. I marchewki są wtedy wszystkie dla mnie, a nie do podziału z kolegami. Ponad 200 moich kolegów w adopcji, a ja musiałem właśnie tak trafić. Inne konie mają super opiekę, a adoptujący nawet nie myślą o pozbyciu się ich, nawet gdy coś im dolega. To i ja byłem spokojny wchodząc do przyczepy.
Potem powiedzieli mi, że z kliniki wrócę do fundacji, bo Natalia podobno właśnie straciła pracę i już mnie nie chce. Znam to – już to przecież przerobiłem – nikt nie chce konia, którego trzeba leczyć. A jak opuszczę już klinikę, to będę musiał mieć specjalną dietę, a to też będzie kosztowało. Łatwiej się mnie było pozbyć niż zapłacić za leczenie. Na szczęście moim właścicielem jest fundacja i Natalia nie mogła się mnie pozbyć inaczej. Kolejny raz wywinąłem się śmierci.
Ale tak do końca dobrze i tak nie jest. Koszty leczenia rosną z każdą godziną, całkowicie zniszczona śluzówka przełyku nie do końca się leczy, jak wszyscy by sobie życzyli – nie wiadomo, czy nie będzie konieczna operacja. W tym wszystkim jest chociaż jedna dobra wiadomość, dzięki antybiotykom wyciągnęli mnie z zachłystowego zapalenia płuc i odrobinę lepiej się czuję.
Dwa razy uciekłem śmierci, pierwszym razem to Wy ocaliliście mi życie, dziś znowu proszę o pomoc, tym razem w sfinansowaniu mojego kosztownego leczenia, bo już pierwsze dni przyniosły koszt kilku tysięcy złotych.
Kaj nadal przebywa w klinice koło Wrocławia. Koszty leczenia mogą sięgnąć zawrotnej kwoty 10 000, a po opuszczeniu kliniki koń przez wiele kolejnych miesięcy będzie musiał być na specjalnej diecie - szacunkowy koszt miesięcznego utrzymania Kaja to 1200-1500 zł. Zgodnie z zawartą umową fundacja będzie dochodziła na drodze sądowej zwrotu kosztów poniesionych na leczenie i rekonwalescencje Kaja, bo adoptująca nie wykazała nawet minimalnej chęci do partycypowania w kosztach. Porzuciła chorego konia, uważając sprawę dla niej za zamkniętą. Niemniej na dzień dzisiejszy priorytetem jest ratowanie życia Kaja, który nie może czekać z leczeniem na finał sprawy. Prosimy Was o pomoc w pokryciu leczenia, które jest dla niego jedynym ratunkiem.
Tym samym prosimy jednocześnie o wyrozumiałość, kiedy czytacie nasze umowy adopcyjne. Wielokrotnie ktoś informuje nas, że są zbyt restrykcyjne, albo ktoś inny upiera się przy tym, aby fundacja sprzedała konia. Sytuacje, takie jak ta z Kajem, są bardzo rzadkie, ale zdarzają się. To dla nich powstaje uniwersalna umowa. Pojawia się pytanie, co by było, gdyby Kaj był koniem prywatnym ? Najpewniej nie prowadziłby teraz zbiórki na swoje leczenie, bo już dawno byłby na niebiańskich pastwiskach. Na szczęście fundacyjne konie na zawsze pozostają fundacyjne i czuwamy nad nimi, czy na folwarku, czy w adopcjach. Jeśli kwoty są mniejsze, sami chętnie pomagamy adopcjom. Ale w obecnej sytuacji kwota za klinikę przerasta nasze możliwości. Dlatego zwracamy się do Was, w imieniu Kaja, z prośbą o pomoc.
Ładuję...