Strona korzysta z plików cookies w celu realizacji usług i zgodnie z Polityką Plików Cookies.
Not got a RatujemyZwierzaki account?
Dziękujemy za Wasze dobre serca, za to że los kotów stoczniowych nie jest Wam obojętny. Dziękujemy za każdą wpłatę - za karmę, którą udało się zakupić. Wszystkie darowizny trafią do kocich brzuchów :) Ślemy pozytywności!
Kochani, wraca zbiórka kotów stoczniowych, o których już kiedyś pisaliśmy. Stado ciągle liczne - 200 kotów - bardzo chce jeść. PKDT jeździ na karmienia regularnie, ponosi koszty rzędu 4000 zł (na samą karmę) miesięcznie. Od 7 lat! To ponad ich siły i możliwości. Są w dołku finansowym, potrzebują pomocy! Prosimy o wsparcie – sprawa naprawdę ważna!
Wolontariusze Pomorskiego Kociego Domu Tymczasowego opiekują się kotami żyjącymi na terenach gdyńskich stoczni. Na terenie Stoczni Gdynia S.A. działają od 2009 roku. Po upadku stoczni i zwolnieniu 5 tys. pracowników tego zakładu, na ogromnym obszarze postoczniowym zostało kilkaset głodnych kotów. Zamknięto stołówki, zniknęły śmietniki i życzliwe ręce, które dokarmiały zwierzęta. Na apel medialny byłego pracownika stoczniowego, odpowiedziało około 20 osób. Jednak o kotach stoczniowych wielu zapomniało. Została wytrwała garstka – 3 osoby. Od jakiegoś czasu mają kilku pomocników. W 2011 roku wolontariusze podjęli się również opieki nad stadem z terenu Stoczni Nauta S.A. w Gdyni. Te zwierzęta również pozostały wówczas bez pomocy.
Wolontariusze nie tylko karmią koty żyjące na terenach stoczniowych. Starają się również zmniejszyć ich populację poprzez sterylizacje i adopcje. Oswojonym i młodym zwierzętom wolontariusze szukają domów, kotki regularnie sterylizują. Populacja kotów na początku akcji obejmowała około 500 osobników. Dziś zostało ich około 150, a wraz z pobliskim portem 200. Czyli udało się zmniejszyć liczebność kotów o ponad połowę. To ogromny sukces!
Akcja sterylizacyjna i adopcyjna przynosi wymierny efekt! Nie zmienia to jednak faktu, że 200 kotów w dalszym ciągu potrzebuje jedzenia, ciepłych bud i opieki weterynaryjnej. Wiele z kotów jest chorych, a ich leczenie pochłania ogromne środki finansowe. Niestety, co roku pojawiają się też nowe zwierzęta. Migrują z ościennych obszarów, np. portowych oraz są wyrzucane przez ludzi. Wolontariusze szukają dla nich domów. Nie chcą dla tych kotów życia „na stoczni” - trudnego i niebezpiecznego, często zakończonego tragicznie.
Wolontariuszki robią, co się da. Walczą o każde istnienie. Dzięki nim kocich tragedii jest dużo mniej. Sukcesy są widoczne. Udało się ograniczyć populację kotów dzięki sterylizacjom, dla wielu znaleziono dobre domy, a jeden dom to nowe życie dla jednego kota - dla nas to niewiele, dla tego kota wszystko! Tak wyglądają teraz szczęśliwcy uratowani ze stoczni.
Jednak wolontariusze nie mogą i nie chcą osiąść na laurach. Stada kotów są nadal bardzo liczne. Dlatego ludzie są czujni i w razie konieczności reagują – zabierają chore zwierzęta do lecznic, kotom, które ulegają wypadkom komunikacyjnym zapewniają operacje i rehabilitacje.
Najbardziej potrzebujące zabierają do własnych mieszkań. Ciągle szukają kolejnych domów, by stoczniowych bied było jak najmniej. Budują (często przy wsparciu sympatyków) budki dla tych, które w stoczni zostaną. Co roku przed zimą trzeba dostawić kilka nowych/wymienić stare.
Kilka razy w tygodniu jadą karmić oba stada. To praca na pełen etat przez 7 dni w tygodniu. Wolontariusze nie odpoczywają, nie biorą urlopu... I tak już od 7 lat!
Jak wygląda dzienne karmienie? Wolontariusz musi dotrzeć do 17 karmników rozstawionych terenie 78 ha i pozostawić w nich 40 kg karmy suchej i 80 puszek karmy mokrej.
To bardzo ciężka, fizyczna praca. I nie ma znaczenia, że jest taki upał, że trudno oddychać, czy taki mróz, że oddech zamarza... Koty są głodne i trzeba do nich dotrzeć. Nikt nie zwraca uwagi na skostniałe ręce albo pot na czole.
Większość karmiących „na stoczni” to dziewczyny. Do dźwigania 10-15 kilogramowe wory z karmą, ciężkie zgrzewki puszek i torby pełne butelek z wodą. Karmniki osłonięte są ciężkimi paletami i blachą, żeby do jedzenia nie dostały się mewy. Wszystkie te konstrukcje trzeba najpierw rozbroić, a potem ustawić na nowo. To ciężka fizyczna praca.
Jednak to nie tylko wysiłek fizyczny. Ta praca bardzo obciąża psychicznie... Dla wolontariuszy, którzy jeżdżą tam regularnie, to nie jest 200 bezimiennych kotów. Każdy z kotków ma imię, każdy jest rozpoznawalny i każdy z nich rozpoznaje swoich opiekunów. I tak wolontariusze jadą nakarmić Ryśka, Konkubinę, Mamuśkę, Lalę, Staruszkę... Wolontariuszki patrzą codziennie na 200 znanych im kocich bied.
Tamten chory, ten znowu kuleje. Ktoś inny nie pojawia się trzeci dzień na karmieniu - dlaczego? Kotka w wysokiej ciąży nie chce wejść do klatki łapki, co będzie, jak urodzi w kanale i wyprowadzi maluchy, kiedy będą już w fatalnym stanie? Będzie trzeba zabrać kolejne kociaki bez oczu. Do tego ktoś znowu wyrzucił oswojonego kota w myśl filozofii „poradzi sobie”.
Wolontariusze dzień po dniu znajdują w sobie pokłady siły, dzięki którym są w stanie znowu iść do stoczni... Nie chcą pozostawić tych zwierząt bez opieki. Jednak siły i praca rąk to nie wszystko! Tak bardzo są potrzebne fundusze! O kotach stoczniowych zapomniano, brakuje środków nawet na jedzenie. Wolontariusze już dawno powinni zakończyć działania – nie ma za co kupić karmy ani za co opłacić weterynarza. Jednak nikt nie chce się poddać, bo to oznaczałoby śmierć dla tych kotów. Straszną śmierć... Z głodu, chorób i zamarznięcia...
Dlatego z całego serca apelujemy o pomoc! O pomoc dla kotów stoczniowych, kotów niczyich. O wsparcie dla dzielnych osób, dla których codzienna praca w stoczni to obciążenie, pot na czole i zarwana noc, ale też poczucie obowiązku i troska. O wsparcie ludzi wrażliwych, bezinteresownych, kochających zwierzęta. Wolontariusze potrzebują Waszych wpłat, bez nich nie są w stanie działać. Potrzeba funduszy na jedzenie, leczenie, budki, przygotowanie zwierząt do adopcji.
Prosimy o wsparcie dla nich choć na kilka miesięcy. Przecież koty ze stoczni zasługują na życie.
Loading...