Strona korzysta z plików cookies w celu realizacji usług i zgodnie z Polityką Plików Cookies.
Nie masz jeszcze konta na RatujemyZwierzaki.pl?
Johny wyzdrowiał, ma za sobą pierwsze szczepienie i czeka na kastrację. Wkrótce potem zacznie szukać nowego domu.
My z całego serca dziękujemy za wsparcie, bo bez Was ta pomoc nie byłaby możliwa.
Ciepły wrześniowy wieczór. Szybki wypad, żeby załatwić zakupy i kilka spraw. Mój partner czegoś zapomina, wraca się na górę. Ja czekam w aucie. Na naszym osiedlu jest cicho i spokojnie, ale przez uchyloną szybę słyszę kocie miauczenie. „Chyba miauczy mi już w głowie” – moja pierwsza myśl. Ale dźwięk jest coraz głośniejszy i wyraźniejszy. Postanawiam wyjść z auta. Moim oczom ukazuje się widok młodego kociaka, który przeraźliwie płacze próbując zwrócić na siebie uwagę.
Pierwsze co robię to zdjęcie i post na osiedlowych i lokalnych grupach z nadzieją, że kociak to czyjś uciekinier. Sąsiedzi odpowiadają bardzo szybko, że malec ponoć kręci się tu od rana. Znajduje też post sąsiadki sprzed kilku godzin. Ona także szukała pomocy dla malucha.
W tym momencie załamuje ręce… Siadam na murku i płaczę razem z kotem…
Wiem, że nie mogę go zabezpieczyć nawet na chwilę, bo na górze, w małym mieszkaniu, mamy dwie małe, chore koteczki, podopieczne fundacji. Wiem, że nie mogę narażać ani ich, ani kociaka z ulicy. Wiem też, że taka dramatyczna sytuacja jest w każdym fundacyjnym tymczasie. Każdy z nas pęka w szwach i walczy z kocimi wirusami. Mały, około 5-miesięczny kociak patrzy na mnie błyszczącymi oczami i ociera się o moje nogi. Patrzy z ufnością i nadzieją, jakby chciał zapytać „a czy ja mogę iść z Tobą?”
Co robić? Jak pomóc?
Nie należę do osób, które łatwo się poddają. Zaczynam więc wertować w telefonie listę moich znajomych. I wtedy właśnie przypominam sobie o sąsiadce z drugiego końca osiedla. Dokarmia koty na działkach, nie raz pożyczała fundacyjną klatkę, by wyłapać je do kastracji. Kocha zwierzęta i pomaga im. Wykręcam jej numer…
Sąsiadka zgadza się zabezpieczyć malucha u siebie w mieszkaniu. W Internecie jeszcze raz puszczamy ogłoszenie z adnotacją, że kociak szuka domu, ale chętnych brak… Po kilku dniach sąsiadka dzwoni do mnie zmartwiona. Kociak nie chce jeść i nie chce się bawić. Dotąd żywiołowy maluch tego dnia jedynie śpi. Proszę ją, by zmierzyła mu temperaturę. 40,5 °C – taką odpowiedź dostaję po kilku minutach.
Nie ma wątpliwości, że dzieje się coś złego. Malutki Johny, bo tak dostał na imię, jedzie na wizytę do lecznicy. Nadżerka na języku, sztywny chód, brak apetytu, gorączka – to typowe objawy kaliciwirozy. Johny dostaje cały pakiet leków i zaleceń i wraca do domu. Leki zaczynają działać, gorączka spada, maluch zjada troszeczkę i nieśmiało próbuje się bawić. Cieszymy się, choć wiemy, że to dopiero początek walki z wirusem. Oby udało się go zdusić w zarodku.
Malutkiego Johnego czeka leczenie, kontrolne wizyty i badania. W przyszłości musimy go także zaszczepić i wykastrować. To wszystko niestety kolejne koszty, a w ostatnich tygodniach środki na fundacyjnym koncie topnieją niczym śniegi na wiosnę. Dlatego w imieniu sympatycznego Johnego zwracamy się do Was z prośbą o wsparcie. Bo tylko z Waszą pomocą możemy ratować kocie życie.
Ładuję...