Strona korzysta z plików cookies w celu realizacji usług i zgodnie z Polityką Plików Cookies.
Nie masz jeszcze konta na RatujemyZwierzaki.pl?
Dziękujemy za wsparcie naszych działań.
Ta historia zdarzyła się naprawdę. Opowiadając ją postaram się zachować dystans.
Niedziela, wczesne popołudnie, upał, mieszkanie na trzecim piętrze, otwarte okno. Kot zabrany niedawno z podwórka, wyskoczył, chcąc upolować ptaka. Nie sprawdziła się teoria, że koty zawsze spadają na cztery łapki, mimo iż przeżył, jedna z łap została fatalnie połamana.
Opiekunowie przerażeni, niedawno udało im się go na tyle oswoić, że zabrali go, jako trzeciego, do domu.
Bezradni, w totalnym szoku rozpaczliwie szukali pomocy.
Jakoś przed wieczorem trafili do mnie, byłam akurat w trakcie spotkania adopcyjnego, wysłuchałam, nie komentowałam, nie moralizowałam, bo w danej chwili takie uwagi były bez sensu i nie na miejscu.
To co miało się stać już się zadziało, teraz trzeba ratować przede wszystkim kota.
Poprosiłam o kontakt za kilka minut, nie chciałam przedłużać adopcji. Obiecałam, że postaram się pomóc, choć z zasady nie refunduję operacji kotów właścicielskich, a w tym konkretnym przypadku ewidentnie wypadek spowodowany jest ich zaniedbaniem czy też brakiem wyobraźni.
Nie wiem jak odebrała kobieta naszą rozmowę, nie zadzwoniła ponownie. Zostawiłam temat, uznając, że jak zajdzie konieczność skontaktuje się.
Minęło dni kilka. Jakość koło środy otrzymałam sms. Bywając jako szefowa fundacji tu i tam, spotykam często różne osoby, z reguły przeważnie wymieniamy się wizytówkami, więc mój telefon raczej nie jest mocno utajniony. Treść wywołała złość.
Nie finansuję operacji kotów właścicielskich, oznajmiłam twardym tonem oddzwaniając i tak cud, że w ogóle wiadomość odczytałam.
Znam tę panią, działa dość aktywnie w rozmaitych dziedzinach, choć dotąd moją fundację jakoś omijała szerokim łukiem. Pomaga zwierzakom w innych miastach organizując na ich rzecz rozmaite wspierające wydarzenia, ale jakoś nigdy nie próbowała ze mną na rzecz łódzkich kotów zadziałać.
Moja złość zatem była uzasadniona. Jednak w takich przypadkach jestem asertywna. Odmówiłam, głucha na sugestię wspólnej aktywności w ramach rewanżu za pomoc. Nie znoszę kumoterstwa w żadnej formie i na żadnej płaszczyźnie znajomości. Czas mijał, zbliżał się termin mojego urlopu.
Jak zwykle musiałam przygotować na ten czas fundację no i rzecz oczywista spakować walizki.
W czwartek odebrałam dziwny telefon:
- Czy może mi pani udzielić rękojmy?
- Słucham?!
- Jestem prezeską stowarzyszenia (tu padła nazwa), chcemy zapłacić za pobyt w szpitalu kota, ale lecznica stwarza kłopoty. Utrudnia wydanie zwierzęcia, tłumacząc, iż nie zna mojego stowarzyszenia, obawia się czy jesteśmy wypłacalni, wiarygodni. Kot przebywa w niej od niedzieli, ma fatalnie złamaną łapkę, w kilku miejscach, czeka na operację...
Zaczęłam łączyć kropki:
- Czy wypadał z trzeciego piętra i ma na imię Cypis?
- Tak, ludzie kompletnie bezradni, nie umieją poradzić sobie z zaistniałą sytuacją, lekarze trzymają kota tylko na morfinie, w sumie wymuszają zgodę na operację, ale opiekunowie obawiają się kosztów, już za dotychczasowy pobyt faktura opiewa niemal 800 zł.
- Żartuje pani, mam nadzieję?
- Nie !
- Która to lecznica?
- Podała nazwę - usiadłam - droższej już nie mogli wybrać?!
- Działali w stresie, kot cierpiał, ta była najbliżej ich domu...
- Jakie dotąd były zrobione badania?
- Tylko prześwietlenie RTG, a resztę faktury stanowi koszt podawanej morfiny i pobytu w szpitalu.
Zagotowałam się. Chciał nie chciał nie miałam wyboru, musiałam działać, zachowanie lekarzy nie przynosi Łodzi chwały w kraju.
- Proszę dać mi kilka minut, zadzwonię do przychodni.
- Witam, Iza Milińska szefowa Kociej Mamy dzwonię w imieniu pana (...) opiekuna kota Cypisa, który przebywa w państwa klinice oraz w imieniu pani (...) prezeski stowarzyszenia (...) proszę o rozmowę z lekarzem prowadzącym albo właścicielem lecznicy (...), nie mogę uwierzyć, iż państwo odmawiają oddania kota, nie rozumiem zachowania, skoro jest chętna do opłaty faktury, skoro opiekun znalazł inną, tańszą przychodnię weterynaryjną, która tę samą operację przeprowadzi za połowę kwoty, to dlaczego państwo zamiast współpracować utrudniają. Przecież to zwierzę cierpi, tkwi w szpitalu od niedzieli, nic się z nim nie dzieje, uraz się starzeje, to wręcz niehumanitarne, nieetyczne!
- Proszę kota wydać, przyjąć pieniądze, bo może się zdarzyć, że prezeska wycofa swą pomoc i wtedy zostaniecie z kotem do zabiegu i nieopłaconą fakturą, ma pan doktor świadomość, że ci ludzie nie dysponują taką kwotą, a ja nie poczuwam się do odpowiedzialności, kiedy nie miałam kompletnie wpływu na podejmowaną decyzję.
- A co się stanie z kote? - jeszcze próbował negocjować - złamanie jest paskudne - tu podał kwotę zabiegu - bagatela!
Aż gwizdnęłam z wrażenia.
- Takie to ja płacę rachunki kiedy mam kotów po kokardy i na domiar chorują - albo można amputować, będzie taniej - podał odrobinę mniejszą liczbę. Zniesmaczyło mnie to kramarzenie.
- Proszę oddać kota! - zażądałam totalnie zniesmaczona.
Skoro powiedziało się a trzeba iść za ciosem. Nawet jeśli nie planowałam objęcia opieką Cypisa w obliczu zaistniałych faktów, nie miałam raczej już innego wyjścia.
Pakując walizkę dopinałam szczegóły operacji, konsultowałam pomysły na złożenie łapki.
Sobota. Kot trafił na stół, zabieg trwał kilka godzin. Konstrukcja mająca wspomóc zrost kości wykonana była z super drogiego metalu, który nie powodował infekcji ani uczulenia w ranie. Mnie udało się wyjechać. Mogłam koić nerwy.
Od tego czasu minęło kilka tygodni, Cypis jest grzecznym pacjentem, znosi niedogodności wyjątkowo cierpliwie. W oknach pojawiła się siatka. Opiekunowie sumiennie stawiają się na każde rutynowe, sprawdzające badania.
Teraz kiedy lekko ochłonęłam, kot jest stabilny, łapka cudnie się zrasta, proszę o pomoc. Koszty operacji łącznie z niezbędnymi badaniami, konsultacjami, dodatkowymi zdjęciami RTG zamykają się kwotą 3000 zł. I tak jest to kwota niewspółmierna do tej, którą usłyszałam pierwotnie.
Jak do tej pory wszelkie obietnice i ustalenia wypełnia solennie tylko opiekun kota. Pani od sms, milczy, nie żebym czekała na jakieś hymny dziękczynne, ale po cóż składać deklaracje bez pokrycia? Przecież, jak znam życie, kiedyś się tam spotkamy przy okazji społecznych działań i wtedy będzie bardzo niezręcznie podać mi rękę i popatrzeć w oczy!
Ładuję...